środa, 11 lipca 2018

Bay of bones czyli Muzeum na Wodzie w Macedonii


W ogóle należy zacząć od tego, że na parkingu jakiś mężczyzna zaczepił mnie z flaszką i kazał coś pić z zakrętki przy bagażniku Jego auta. Spojrzałam nieufnie, Jego żona pokiwała głową, a On chcąc mi udowodnić szczere intencje, najpierw sam wychylił do dna, a potem nalał dla mnie. Nie wiem co mi strzeliło do głowy, ale wypiłam. I poczułam się pysznie. Dosłownie. Mężczyzna wytłumaczył mi, że to orzechówka robiona na ichnym - macedońskim - miodzie. I tak to właśnie smakowało. Jak miód. W ogóle nie było czuć alkoholu. Wzięłam dużą i małą butelkę. I idąc z dzieciakami do kasy myślami byłam przez moment już w okolicach zimy. Już siedziałam zwinięta w kłębek w rogu kanapy, przykryta kocem, z książką w jednej dłoni i kieliszkiem orzechówki w drugiej. Mmmmm...
Ale przede mną już kasa. Czytam: 100 denarów za dorosłego, po 30 za każde dziecko. Chcę płacić, ale Pani w kasie pyta gdzie te dzieci. Wołam dzieciaki, Pani na nie patrzy uradowana, woła Pana, Pan robi to samo i zgodnie ogłaszają, że za TE dzieci to wcale płacić nie muszę. Śmieję się i próbuję im wciskać pieniądze, ale są nieugięci. Dziękujemy więc serdecznie i wchodzimy. Gumowym uchem słyszę, że następna rodzina musi zapłacić za wszystkich. Dlaczego stało się tak w naszym przypadku? Ano dlatego, że jak mi wyjaśnił raz pewien Bułgar Ivo, cała nasza rodzina ma bardzo jasne oczy. Dla nich to niespotykane i bardzo egzotyczne. Ponadto Francia włosy są białe, a Hani to taki ciemny blond z jasnymi od słońca pasemkami. Na dokładkę Macedończycy uwielbiają dzieci. Parę razy dziennie zdarzało się, że ktoś przechodząc pogłaskał ich po głowie lub zaczepił. 
Ale do rzeczy. Oczom naszym ukazuje się Muzeum Na Wodzie. W sumie po naszemu to po prostu skansen. W oparciu o podwodne badania archeologiczne, odtworzone zostały chatki, które niegdyś, pod koniec epoki brązu, w tym właśnie miejscu tworzyły osadę. Na palach, od 2008 roku, odtworzono 24 domki, z czego 3 są okrągłe i według badaczy były miejscami kultu, a także służyły do celów rytualnych.  Chatki między sobą nie różnią się praktycznie niczym, ale jakimś cudem dzieciaki spędziły tutaj naprawdę sporo czasu, narzucając sobie obowiązek wejścia do każdej z nich z osobna. Podobno - według nich - jedne służyły do narad, inne były stołówką dla całej wioski, w jeszcze innych tańczono i śpiewano. Są kołyski, kominki, ławeczki, stołki, garnki, posłania ze słomy i skór. Te ostatnie musiały zostać dokładnie "wymacane", aby potem tą samą dłonią można było potrzeć sobie oczy wcierając w nie resztki sierści. Cud, że jako alergicy, nie sprowadzili na siebie żadnych sensacji. Nad każdą skórą toczyła się debata z cyklu czy to wilk, czy koza, a dlaczego ktoś taką małą owieczkę zabił, a jakie niedźwiedź ma obrzydliwe zęby, a jak szkoda zajączka bo takie miał milutkie futerko, a wilki to trzeba chronić, itd. Oczywiście, że niczego nie wolno było dotykać. Oczywiście, że dotykali wszystkiego...
Woda w jeziorze ma tak cudowny kolor, że zdjęcia nie są ani trochę podkręcane. Można stać i godzinami obserwować ławice mniejszych rybek i większych ryb. 
Trafiliśmy tam w godzinach porannych, w bardzo fajnym momencie, ponieważ oprócz nas były może dwie rodziny. Później wlała się do osady polska wycieczka, której dzień wcześniej do gardeł wlała się spora ilość alkoholu, który jeszcze krążył im pod czapkami i kapeluszami. I to właśnie ten alkohol robił spod tych czapek i kapeluszy spory raban i przeklinał zupełnie bez potrzeby. Na więcej nie czekaliśmy. Czmychnęliśmy z powrotem do auta i pojechaliśmy w dalszą drogę. 














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz