wtorek, 15 maja 2018

Ogród Botaniczny w Krakowie


Przyznaję, myślałam naiwnie, że znam ich możliwości.
Sądziłam, że zdaję sobie sprawę z ich ciekawości wszystkiego.
Wydawało mi się, że ogarniam ich nie tylko umysłem ale i daję radę fizycznie.
Zmuszona jestem jednak oznajmić, że tegoroczny majowy tydzień w Krakowie uświadomił mi, że chyba naprawdę muszę rozpocząć jakieś konkretne aktywności sportowe, "gdyż ponieważ" odpadam przy tempie moich dzieci.
8:30-9:00 - pobudka. "Mańcia, jesteśmy głodni! Zrobisz nam już owsiankę?" Mańcia wstaje więc i robi.
9:30-10:00 "Pójdziemy do jaskini smoka? Pójdziemy na lody? Pójdziemy nad Wisłę? Ja chcę na most kłódkowy! Obiecałaś nam Ogród Botaniczny! Znajdźmy jakiś plac zabaw! Kiedy pójdziemy do podziemi? Gdzie jest to Muzeum z bursztynami? Chodźmy na te schody ze zdjęcia, mieliśmy iść na wystawę Lego! ..." itd.
Trzeciego dnia miałam dość.
"Nogi mi w dupę wchodziły".
To powiedzenie było jak najbardziej na miejscu. Codziennie po 23 000 kroków conajmniej. U mnie na liczniku. U nich jeszcze więcej bo czasem siadałam, a oni dalej biegali.. Nie dałam jednak za wygraną. Dociągnęłam do niedzieli. Bo jakby to wyglądało?
Hania miała kilka miesięcy jak wędrowała z nami w nosidełku turystycznym. Miała rok, gdy przestała korzystać z wózka na dobre. Przyznaję, było ciężko, bo dodatkowo byłam w ciąży. Jednak zawsze priorytetem było dla nas to, aby nauczyli się wędrować, spacerować, łazić po górach, zwiedzać godzinami. Lubiliśmy taką formę spędzania wolnego czasu i zamiast z tego zrezygnować, woleliśmy zarazić tym nasze dzieci. Nigdy jednak nie myśleliśmy, że im ciągle będzie za mało. Że uczeń przerośnie mistrza :) Dla nich nie ma złej pogody, nie ma nieciekawych miejsc, nie istnieje zbyt długa trasa, zbyt stroma ścieżka. A dla nas owszem. Chociaż w sumie i to ma swoje plusy. Powoduje, że stale musimy nad sobą pracować. Walczyć ze swoimi ograniczeniami i brakami. I w końcu zacząć biegać, ćwiczyć czy coś:)
Wczoraj kolega zwrócił mi uwagę na to, że muszę być przy nich jak chodząca encyklopedia: "Mami, gdzie meduza ma buzię? Które meduzy parzą? Skąd biorą się fale? Co to za ryba? Czy w Morzu Czarnym żyją rekiny? Co tutaj budują? Skąd się bierze woda w tym zbiorniku? Czy jak zrobimy bukiet z maków to on długo postoi w wazonie? Dlaczego ta mewa nie żyje?".
Wychodzi więc na to, że pełnoetatowe macierzyństwo jest pracą zarówno ciężką fizycznie, jak i stanowiącą olbrzymie wyzwanie umysłowe.
Na zdjęciach Ogród Botaniczny Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Polecam. 2,5h tuptania. Hania uznała, że mogłaby zamieszkać w szklarniach z egzotycznymi roślinami lub w Palmiarni. Franciowi przypadły do gustu olbrzymie kaktusy. Nadmienię, że w Storczykarni nie kwitł akurat ani jeden storczyk. Może więc byliśmy o miesiąc za wcześnie, bo wiele tulipanów też dopiero wschodziło. Minusy? Jeden:
-Mańciu, a jak nazywa się ten kwiatek?
A tu problem. Bo nazwy tylko łacińskie. Sporo roślin znam, bo moja Mama zawsze lubiła kwiaty i chętnie otaczała się nimi w domu i ogrodzie. Nie jestem jednak ani botanikiem ani dendrologiem, a dzieci potrzebują wiedzieć co je otacza. W Palmiarni znajdują się też rośliny owadożerne. Są oczywiście Rosiczki, ale nas zaciekawiły piękne okazy Dzbaneczników. Jeśli jednak nikt ich nie kojarzy z wyglądu i nazwy, to marne szanse żeby zwróciły Jego uwagę.
Podsumowując - super miejsce godne polecenia.















niedziela, 6 maja 2018

W fontannie


Siedzimy przy fontannie pod Sukiennicami. W Krakowie.
15 minut do wejścia.
Wejścia na szlak turystyczny po podziemiach Rynku Głównego.
Bilet kupiliśmy wczoraj. Ostatni. Bardzo mi zależy, a tu...
Trzy dziewczyny moczą nogi w wodzie. Oni też tak chcą. Ja, że nie ma takiej opcji. Widzę jednak, że są coraz bliżej wody. Zmieniam więc zdanie...pojawia się opcja. Warunek: zdejmą sandały i pozostaną w miejscu. Bo ślisko. I woda tryska.
A już za 12 minut wchodzimy.
Oni mają jednak zdanie odmienne.
Gdy H podniesie się już z dna fontanny - mokra po czubek głowy - przyzna, że faktycznie było ślisko (gdy F podniesie się z tyłka, przyzna to samo).
10 minut do wejścia.
Patrzę na Nią i jedyne co mi przychodzi do głowy to przytulić Ją mocno. Robię to więc. W plecaku tylko kurtka przeciwdeszczowa. Zdejmuję H koszulkę i zakładam kurtkę. Spodenki i majtki musi przecierpieć. Nie mam na nie rady. Myślę sobie - dzieciak mi się ukisi w tej gumowanej kurteczce. W tym upale.
Ręka z koszulką. Oto co widzę, gdy odwracam głowę w prawo. A dokładniej rzecz ujmując widzę kobietę z dziećmi, dużym plecakiem, jeszcze większym uśmiechem na twarzy i wyciągniętą przed siebie ręką trzymającą suchą koszulkę. Czyli koszulkę na wagę złota.
Proszę.
Na pewno? Nie będę jej miała jak zwrócić.
Na pewno. Proszę wziąć, my już wracamy do domu więc nie jest nam potrzebna.
Dziękuję Pani bardzo. Przeważnie coś ze sobą mam na zapas, a dziś jak na złość - nic.
My też zawsze coś ze sobą mamy, bo ciągle nam się takie rzeczy przytrafiają.

Właściwi ludzie potrafią wyrastać jak spod ziemi. A może pojawiają się tam wcześniej nie znając jeszcze swojej roli.
Mam nadzieję, że jako mama własnych dzieci, ta kobieta wie, że zbawiła dzisiaj nasz mały świat. Mam nadzieję, że wie jak inspirującą historię utkały dziś Jej dłonie i jak bardzo jestem Jej wdzięczna za okazaną pomoc, a także fantastyczną lekcję empatii dla moich dzieci, mnie samej oraz wszystkich świadków tej sytuacji.

Za 3 minuty wchodzimy.
Weszliśmy.
Po godzinie wyszliśmy, bo F było zimno w mokrych spodenkach.
A skoro zimno to zakłada kurteczkę przeciwdeszczową. Od razu lepiej. A skoro lepiej to idziemy na lody. Poszliśmy więc.
Po dzisiejszym popołudniu pewne są  3 rzeczy:
1. W fontannach jednak jest ślisko.
2. Po świecie wędrują ludzie o wielkich sercach i szczerych uśmiechach.
3. Lody od Argasińskich są dobre na wszystko.