piątek, 31 marca 2017

Śpiewam z Julie L.

Dziś śpiewamy z Julie London. Witamy weekend, który podobno ma nas porządnie dogrzać. Oby! 

Fly me to the moon
And let me play among those stars
Let me see what spring is like
On Jupiter and Mars

In other words, hold my hand
In other words, darling kiss me

Fill my heart with song
And let me sing for ever more
You are all I long for
All I worship and adore

In other words, please be true
In other words, I love you

Fill my heart with song
And let me sing for ever more
You are all I long for
All I worship and adore

In other words, please be true
In other words, I love you


piątek, 24 marca 2017

Przyjaciołom.


30 lipca będziemy obchodzili Międzynarodowy Dzień Przyjaźni. Ale czy warto czekać z tym "dziękuję, że jesteś" jeszcze tyle miesięcy?
W moim odczuciu nie warto i pragnę zrobić to już teraz. Podziękować.
.
.
Dziękuję, że jesteś, że mam się komu zwierzyć.
Że nie śmiejesz się z moich rozterek, że szanujesz moje wątpliwości i wspierasz.
Za to, że nawet jeśli mnie nie rozumiesz, to próbujesz to zrobić.
Za to, że jesteś inny i inna i pokazujesz mi świat przez nie moje okulary.
Dziękuję za wsparcie i szacunek dla moich wyborów.
Za trwanie, czasem na wyciągnięcie ręki, a niekiedy gdzieś w okolicy, bo czasem wcale nie potrzeba wyciągnięcia ręki. Czasem wystarczy świadomość, że jesteś.
Dziękuję za drobiazgi, które są tak wielką pomocą w codziennym zamieszaniu.
Za wspólny śmiech i dłuuugie rozmowy o niczym.
Za to, że Ty to Ty, a ja to ja i Ty to wiesz.
Za to wszysto, czego bym bez Ciebie nie zrozumiała, nie poczuła i nie doświadczyła.
Przy całej swojej wdzięczności za Wasze, Przyjaciele, jestestwo, mam tak wielką nadzieję, że i ja staję na wysokości tego trudnego i wspaniałego zadania jakim jest bycie Przyjacielem..

czwartek, 16 marca 2017

Gdy nie śpię


Jest późno albo wcześnie. Zależy, jak na to spojrzeć. Czas mija w sumie tak szybko, że nawet jeśli jest wcześnie to za chwilę będzie już za późno. Dwie ostatnie godziny minęły mi bezsennie. Nie mylić z bezowocnie! Jak miliony podobnych mi osób, w tej samej sekundzie, robiłam to samo co one. Chłonęłam. Informacje oczywiście. Dowiedziałam się z nich, że nadszedł przykry dzień, w którym po raz ostatni pożegnamy Pana Wojciecha Młynarskiego.
Dowiedziałam się również o sporych jednak ilościach chemii w bananach, o natce marchewki, o tym dlaczego dzieci uwielbiają gdy 1358 razy czytam im tę samą książeczkę, o nowych pozycjach wydawniczych, które nie mogą się doczekać, aż z namaszczeniem je przejrzę, o Olandii, na którą czaimy się już od jakiegoś czasu, a ciągle nie może nam wypalić, o atrakcjach turystycznych w Holandii, która również majaczy nam na horyzoncie, o poziomie izoflawonów w soi i jej przetworach (tu od razu nadmienię, żeby mieć sumienie czyste: jeśli soja to tylko fermentowane jej produkty, a jeśli mamy problemy z hormonami to soję i kukurydzę w ogóle wyrzucamy z jadłospisu), o szacunku w małżeństwie, który jest kluczem (tuż obok 2700 pozostałych kluczy) do szczęśliwego małżeństwa. Ponadto wybrałam idealny przepis na jutrzejsze sernikobrownie z wiśniami, posłuchałam niewyraźnych słów F. wydawanych przez sen, zarejestrowałam, że H. stuknęła nogą w ramę łóżka, a na koniec wsłuchałam się w chrapanie mojego męża. I tak strasznie pozazdrościłam im wszystkim snu. Bo co mi po tych dwóch godzinach czytania? Nowe informacje pojawiają się co kilka sekund. Nie jestem w stanie ich wszystkich ani przejrzeć ani przyswoić. Złudne wrażenie, że zbliżam się do końca, po czym odświeżam strony i znów atakują mnie nowe treści. Wsysa mnie to co jakiś czas, a to głupie. Bo możnaby tak przecież w nieskończoność to wszystko wertować i nigdy nie nadrobić zaległości. Należy więc wyluzować i czasem na trochę się odciąć. Tak dla zachowania jakże istotnej higieny umysłu. Od bycia w tyle z informacjami świat nie zwali mi się na głowę. Mogę na tym jedynie zyskać. Chwile refleksji, ciszę i niczym niezakłócony swobodny bieg własnych myśli. Dać sobie chwilę namysłu, wsłuchać się w siebie, w Męża, w Dzieci, spojrzeć na nich przytomnie i z obecnością w oczach. Popracować nad wspomnieniami. Wrzucać je do tobołka i gromadzić na późne lata życia. Malować nimi niestworzone bajki wnukom. Tak brzmi na dziś mój plan A.

On się nie myli. Wszędzie świecące prostokąty..






poniedziałek, 13 marca 2017

Panta rhei


Od czasu, gdy spędzaliśmy w Krakowie nasze przedmałżeńskie weekendy, wiele się zmieniło. Zawsze jednak chętnie do niego wracałam. Choćby na marne 2 dni. Miasto spokojnego tempa, wolnego kroku, zadumy.
"Siedem miliardów uśmiechów, a Twój jest moim ulubionym". Tymi słowami mury starych kamienic Kazimierza wyrażają radość z przybycia spacerowiczów.
Niestety dla tego miasta, na przestrzeni lat nasza Rodzina wzbogaciła się o dwójkę wymagających dzieci. Dwójkę energicznych, głodnych świata dzieci. Co za tym idzie, cel naszej podróży MUSI obfitować w atrakcje większe, a może po prostu gęstsze niż tylko ZOO i spacer wzdłuż Wisły. Kraków zapomniał o dzieciach. Smutna prawda. Kopalnia w Wieliczce zwiedzona z wielkim WOOOOW wydobywającym się z ust dzieciaków, Muzeum Przyrodnicze zwiedzone z takim samym efektem i tyle. Smok Wawelski niby zieje ogniem, lecz już do jego groty turyści zajrzą dopiero w maju. Ogród Doświadczeń im. Stanisława Lema zamykany jest w październiku, aby ponownie otworzyć się na dzieci dopiero z końcem kwietnia...
I tak oto Kraków ześlizgnął się po szczebelkach drabiny określającej pożądane przez nas kierunki weekendowych wypraw. Szkoda. Pasuje tu aktualna od wieków sentencja Heraklita: panta rhei..



wtorek, 7 marca 2017

Filmowo - "Manchester by the sea"


Było tak. Dałam się zwieść zdjęciom z plakatów. Tradycyjnie pożałowałam sobie recenzji, nastawiłam się na kameralny, przegadany obyczaj w stylu filmów Edwarda Burnsa i poszłam. Walcząc z wiatrem i rzęsistym deszczem, który jak się później okazało zwiastował przyszły stan ducha. Rozsiadłam się w fotelu wygodnie, a potem to już tylko płakałam, płakałam, ubolewałam, żałowałam (bohatera), trochę się śmiałam i płakałam. Skończyłam, podniosłam ciało do pozycji stojącej, po czym wymieniłam z innymi widzami wrażenia. Padły uwagi, że melancholijny, emocjonalny, głęboki.
I zgadza się. Po pierwsze jednak należało sobie uświadomić pomyłkę, jaką stanowiły moje wyobrażenia dotyczące fabuły. I wtedy, po drugie, dokonywać podsumowań. A o te było ciężko, bo obraz przejechał po moich emocjach jak walec. Zrobił ze mnie mamałygę. Pozostawił pod wrażeniem. Dla mnie to film o tym, jak umrzeć i żyć dalej na niby. Być wśród ludzi i wcale zarazem z nimi nie być. Zawisnąć w nicości, funkcjonować jak robot gdzieś na obrzeżach własnego życia i co gorsza nie chcieć lub nie móc tego zmienić. Film o stracie, przebaczeniu, poczuciu winy, nagromadzonym żalu i agresji, miłości, wstawaniu z kolan. O tym, jak toczy się czasem życie. Jak paskudne zakręty i wyboje na nas czyhają. O tym, że niektórych błędów nie da się naprawić. O tym, że tak często zamykamy się w swoim cierpieniu nie zwracając uwagi na ból, którego innym przez to dostrczamy. O tym, że czasem świadomość zbliżającego się kresu, pozwala pięknie żyć.
Każdy bohater to inny charakter i inna historia. Wszystkie zasługujące na dłuższą chwilę namysłu. Głębszego.
Świetny aktorsko (nie liczcie na rozbudowaną rolę Michelle Williams jak to sugerują plakaty), fantastyczny dialogowo i pomimo ponad 130 minut, naprawdę nie wieje nudą ani niepotrzebnymi dłużyznami. Kameralny. Spokojny. Warto zobaczyć, bo to dobre kino jest. I tyle.