wtorek, 7 marca 2017

Filmowo - "Manchester by the sea"


Było tak. Dałam się zwieść zdjęciom z plakatów. Tradycyjnie pożałowałam sobie recenzji, nastawiłam się na kameralny, przegadany obyczaj w stylu filmów Edwarda Burnsa i poszłam. Walcząc z wiatrem i rzęsistym deszczem, który jak się później okazało zwiastował przyszły stan ducha. Rozsiadłam się w fotelu wygodnie, a potem to już tylko płakałam, płakałam, ubolewałam, żałowałam (bohatera), trochę się śmiałam i płakałam. Skończyłam, podniosłam ciało do pozycji stojącej, po czym wymieniłam z innymi widzami wrażenia. Padły uwagi, że melancholijny, emocjonalny, głęboki.
I zgadza się. Po pierwsze jednak należało sobie uświadomić pomyłkę, jaką stanowiły moje wyobrażenia dotyczące fabuły. I wtedy, po drugie, dokonywać podsumowań. A o te było ciężko, bo obraz przejechał po moich emocjach jak walec. Zrobił ze mnie mamałygę. Pozostawił pod wrażeniem. Dla mnie to film o tym, jak umrzeć i żyć dalej na niby. Być wśród ludzi i wcale zarazem z nimi nie być. Zawisnąć w nicości, funkcjonować jak robot gdzieś na obrzeżach własnego życia i co gorsza nie chcieć lub nie móc tego zmienić. Film o stracie, przebaczeniu, poczuciu winy, nagromadzonym żalu i agresji, miłości, wstawaniu z kolan. O tym, jak toczy się czasem życie. Jak paskudne zakręty i wyboje na nas czyhają. O tym, że niektórych błędów nie da się naprawić. O tym, że tak często zamykamy się w swoim cierpieniu nie zwracając uwagi na ból, którego innym przez to dostrczamy. O tym, że czasem świadomość zbliżającego się kresu, pozwala pięknie żyć.
Każdy bohater to inny charakter i inna historia. Wszystkie zasługujące na dłuższą chwilę namysłu. Głębszego.
Świetny aktorsko (nie liczcie na rozbudowaną rolę Michelle Williams jak to sugerują plakaty), fantastyczny dialogowo i pomimo ponad 130 minut, naprawdę nie wieje nudą ani niepotrzebnymi dłużyznami. Kameralny. Spokojny. Warto zobaczyć, bo to dobre kino jest. I tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz